Jaszczur 4/2019 – Ogniste Pogranicze – Ropienka

Jaszczur 4/2019 – Ogniste Pogranicze – Ropienka

Ostatni Jaszczur tego roku niejako tradycyjnie zabiera nas w góry – nie wiadomo czemu Malo tak planuje Jaszczury, że ten górski wypada zawsze wtedy, kiedy już jest zimno (a przynajmniej mokro), dzień krótki i w ogóle – chociaż w tym roku to kwestia szczęścia, bo po słabym wrześniu mamy piękny październik… Góry to pasmo Sanocko-Turczańskie, takie góry, które przez niektórych nie są w ogóle uznawane za góry (więcej informacji na ten temat możecie znaleźć u Aramisów w ich relacji: http://aramisy.bikestats.pl/1796893,Jaszczur-Ogniste-Pogranicze.html ). Niemniej jak na nasze potrzeby są wystarczająco wybitne.

Błotko, powodzenia życzymy rowerzystom

Po doświadczeniach podczas Jaszczura na Otrycie spodziewamy się błota ale nie spodziewamy się deszczowego kataklizmu jaki nas spotka. Deszcz zaczyna padać pół godziny po opuszczeniu bazy i nie przestaje aż do końca. Czasem pada mocniej, czasem słabiej ale w zasadzie bez przerwy.

Już przy drugim punkcie wyjaśnia się dlaczego tytułowe pogranicze ma być ogniste – trafiamy na nasze rodzime pola naftowe. Witają nas kiwony i zapach ropy.

Maly kiwonek

Kiwony się kiwają a my zastanawiamy się co tak naprawdę mamy zrobić – opis 3 punktów brzmi „Zorientowany schemat trakcji linowych przy skrzyni redukcyjnej (rys.)”. Czymże jest ta tajemnicza skrzynia?

A tak się kiwonek kiwa

W pierwszym momencie docieramy do sporego słupa z dużą ilością odchodzących lin – więc niby „schemat trakcji” można narysować, ale gdzie sama skrzynia?

Słup to nie skrzynia chociaż trakcje widać

Kawałek dalej jednak trafiamy na konstrukcję, która nawet ma stosowną tabliczkę. Znajdujemy pierwszą ze skrzyni redukcyjnych.

Skrzynia redukcyjna
i podłączony do niej kołowrót

W czasie gdy podziwiamy pracę tego mechanizmu z lasu wyłania się sympatyczny dziadek w brudnym kombinezonie z logo PGE. Lekka obawa czy nas stąd nie wygoni (bo wszędzie pełno straszących tabliczek) szybko mija, bo widać, że na co dzień mało kto interesuje się jego pracą. Wyjaśnia nam zasadę pracy mechanizmu skrzyni i kołowrotu, rozmawiamy chwilę o wydajności poszczególnych szybów i jakości wydobywanego surowca. Cóż, najlepiej chyba podsumują to jego własne słowa – „wszystko jest prawie tak jak za Łukasiewicza” (dla przypomnienia – Ignacy Łukasiewicz urodził się prawie 200 lat temu).

Średni kiwon

Odwiedzamy pozostałe kiwony, skrzynie i resztę infrastruktury. Trafiamy też na pierwszy chyba w historii InO ruchomy punkt kontrolny, wprawdzie „kredka się urwała temu misiu” ale za to mamy mikro filmik z tym zjawiskiem.

Spotykamy na tym punkcie zespół rowerzystów – jakoś dają radę. No i fajnie, że Czarni+Andrzej mają jakąś konkurencję 😉

Wcale nie żałuję, że idę piechotą

Dalej tuptamy sobie dolinką, łapiąc po drodze jakieś punkty – m.in. mamy do rozpoznania gatunek drzewa. Tymek prawie bez namysłu stwierdza, że to lipa. Ja postanawiam jednak przeszukać w pamięci wszystkie znane mi gatunki drzew eliminując je po kolei. Ostatecznie pozostajemy przy zdaniu Tymka.

lipa?
rozmiar w każdym razie nie jest lipny

Dalej mijamy niezbyt urodziwą cerkiew/kościół. Może przy innej pogodzie miałbym inne zdanie na ten temat ale kilka kilometrów szosą w deszczu zniechęca do kontemplacji architektury.

i kolor jakiś taki nie bardzo…

Wchodzimy z powrotem w las, oczywiście kompletnie nie ma ścieżek zaznaczonych na mapie. Idziemy na czuja licząc na to, że solidnego wąwozu widocznego na lidarowym skanie terenu nie przegapimy.

Droga solidna ale z atrakcjami

Faktycznie punkt w wąwozie nie jest trudny – natomiast trochę dalej nie udaje nam się znaleźć punktu J. Punkt jest na końcu rowu widocznego na skanie – ale rowu nie ma. Właściwie nic nie ma bo kawał lasu jest zaorany przez jakiś potwornie ciężki sprzęt. Nie robię zdjęcia bo widok jest bardzo przygnębiający. Uciekamy stamtąd bez żalu.

Znowu znajomi rowerzyści

Geograficznie zaczynamy zbliżać się do połowy trasy (spotykamy też idące w przeciwną stronę zawodniczki z Watahy) – szkoda, że połowę czasu dawno już przekroczyliśmy.

Nawet w takiej pogodzie jesienne klimaty podnoszą na duchu

Dochodzimy do miejsca gdzie stoją największe kiwony (ze spotkanych dzisiaj). Problem w tym, że mamy ocenić ich częstotliwość obrotu – a one się nie ruszają (zgodnie z informacją uzyskaną wcześniej – kiwony trochę pompują a potem czekają, aż ropa znowu osiągnie odpowiedni poziom). Ostatecznie więc na karcie ląduje odpowiedź – 0Hz.

Duży kiwon

Łapiemy jeszcze jeden lampion i klops. Na mapie prawie nie ma ścieżek a w rzeczywistości jest ich jeszcze mniej. Za to jest pełno krzaczorów, piękna bukowina, bagna, błoto i wszystko co dla orientalisty najlepsze.

Fauna i flora

Kombinujemy, próbujemy ścieżek, które natychmiast znikają, próbujemy na przełaj ale w tempie metr na minutę to byśmy do poniedziałku nie dotarli do bazy… wreszcie trafiamy na troszkę lepszą ścieżkę prowadzącą mniej więcej w oczekiwanym kierunku. Zjeżdżamy po błocie i liściach na północną stronę grzbietu aż do całkiem solidnej szutrówki. Patrzymy na siebie, na mapę, na niebo i stwierdzamy jednogłośnie, że to już na dzisiaj koniec. Jesteśmy przemoczeni i zmordowani – a droga wydaje się prowadzić w kierunku Ropienki, z której wyruszyliśmy rano.

Droga ostatniej szansy

Wprawdzie nie ma tej drogi na mapie (a przynajmniej jej większej części) to kierunek jest dobry więc odpuszczamy pozostałe nam 10 punktów kontrolnych i maszerujemy na północny zachód.

Zapada zmrok, deszcz nie przestaje padać… Przychodzą mi do głowy „Opowieści z Deszczykiem” z programu „Nie tylko dla orłów”:

– Padał deszcz…

– Baronowa von Schlohen nie myśląc zgoła wiele…

– Co było jej permanentnym stanem.

– Cały czas chodziła bez odzieży?

Nawet jak się wydaje, że nie pada to i tak widać, że pada

I tak docieramy do bazy – gdzie już pod dachem uzupełniam kartę startową na podstawie zdjęć – tam gdzie punkty były nielampionowe (co – patrząc na mniej lub bardziej rozmoczone karty innych zespołów wydaje się być rozsądną decyzją). Z rozpędu jednak nie robię zdjęcia samej karty.

Cóż pogoda nas złamała dzisiaj – rajd wyglądałby zupełnie inaczej, gdyby to była piękna czerwcowa sobota 🙂 Można mówić, że takie warunki mają swój urok ale ja w najbliższym czasie za górami Sanocko-Turczańskimi tęskił nie będę 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *